Praca: Bez wychodzenia z domu w Swarzędzu. 118.000+ aktualnych ofert pracy. Pełny etat, praca tymczasowa, niepełny etat. Konkurencyjne wynagrodzenie. Informacja o pracodawcach. Szybko & bezpłatnie. Zacznij nową karierę już teraz!
Praca: Bez wychodzenia z domu w Łódzkim. 162.000+ aktualnych ofert pracy. Pełny etat, praca tymczasowa, niepełny etat. Konkurencyjne wynagrodzenie. Informacja o pracodawcach. Szybko & bezpłatnie. Zacznij nową karierę już teraz!
Już w nowym domu Jamnikowata włóczęga, wakacyjny wyrzutek. Zdrowy, śliczny, może ktoś się skusi? Jamnikowata włóczęga, wakacyjny wyrzutek. Zdrowy
zaciszne w domu ★★★ OGRÓD: zieleń wokół domu ★★ POKÓJ: pomieszczenie w domu ★ ATRIUM "salon" w daw. domu rzymskim ★★★ KORPUS: centralna część przedmiotu ★★★ OGRODY: zielone wokół domu ★★ REMONT: kapitalny domu ★★★ TATAMI: mata w jap. domu ★★★ TUŁACZ: włóczęga bez domu ★★★ REZERWA
To włóczęga bez więzi lokalnych i element całkowicie zbędny dla społeczeństwa. W 1416 roku w Paryżu sądzony był z kolei pewien kleryk pochodzący z nieprawego łoża. Po zrzuceniu habitu karmelitów zaciągnął się do wojska, pracował jako sługa dla pewnej wypływowej damy, a nawet jako komik w miejskich farsach.
**KSIEGOWOSC BEZ WYCHODZENIA Z DOMU-czyli Twoja ksiegowa ONLINE ☎️ Wszystko załatwiam przez telefon/internet, nie musisz wychodzić z domu Wykonuje: *Rozliczenia Self employed *Prowadzę pełną
. "Żył jak żebrak i umarł, jak żebrak, a z rzeczy materialnych po jego śmierci zostały do podziału, habit i brewiarz" - pisał o nim jeden ze współbraci. Dziś o. Serafin Kaszuba jest kandydatem na ołtarze. Zmarły przed 44 laty zakonnik przemierzał odległe tereny ZSRR, by towarzyszyć i nieść posługę kapłańską Polakom pochodzącym z Kresów Wschodnich Rzeczypospolitej. Miejscem swojej ewangelizacji uczynił tereny ZSRR, gdzie tworzył Kościół podziemny. Choć był ustawicznie inwigilowany przez NKWD i KGB, pozbawiony domu i skazany na nieustanną włóczęgę, ze swoją posługą kapłańską docierał do najdalej położonych zakątków "imperium zła" - od Wołynia przez Ukrainę, Syberię, Kazachstan po Estonię. Alojzy Kaszuba przyszedł na świat 17 czerwca 1910 w robotniczej rodzinie mieszkającej na lwowskim Zamarstynowie. Był dobrym uczniem, który wśród rówieśników wyróżniał się szczególną chęcią pomocy innym i zamiłowaniem do książek. Głęboka pobożność sprawiła, że podjął życie zakonne i rozpoczął nowicjat w klasztorze kapucynów w Sędziszowie Małopolskim k. Rzeszowa. Tu otrzymał imię zakonne Serafin. W trakcie swojej formacji odbył studia filozoficzno-teologiczne w kapucyńskim seminarium duchownym w Krakowie. Dość szybko został zauważony przez swoich przełożonych zakonnych jako osoba szczególnie uzdolniona i został skierowany na studia polonistyczne na Uniwersytet Jagielloński. W czerwcu w 1939 roku, trzy miesiące przed wybuchem wojny, obronił tam pracę magisterską. Jego dobrze zapowiadającą się karierę naukową niespodziewanie przerwała okupacja. Wkroczenie wojsk sowieckich zastało go we Lwowie. (Fot. Po śmierci matki wiosną 1940 roku wyjechał na Wołyń, gdzie rozpoczął swoją wędrówkę duszpasterską. Pomimo zagrożenia życia, niósł Boga cierpiącym mieszkańcom tamtych terenów, poświęcając im samego siebie. Tam pozostał i wspierał w codziennym życiu tych, którzy przeżyli i tych, którzy zdecydowali się tam pozostać. Sam kilkakrotnie uszedł z życiem. „W nocy na horyzoncie widać było pożary. Jakiś człowiek na wpół spalony dogorywał w pobliskiej chacie. Kiedy ognie zbliżały się więcej, spędziłem noce na strychu w kościele. Nie było tu bezpieczniej, ale bliżej Pana Jezusa i łatwiej bronić przed profanacją w razie napadu” - pisał w swoim pamiętniku. Wraz z innymi Polakami przeżywał „czerwone noce nad Wołyniem”, kiedy w latach 1941-1945 roku skrajni ukraińscy nacjonaliści barbarzyńsko mordowali tam polską ludność, palili polskie wsie i miasteczka. Służył w miejscach pozbawionych kapłanów Karasinie, Równem, Ludwipolu, Starej Hucie, Korcu) oraz miejscowościach „zza kordonu”, tj. za dawną granicą polsko-sowiecką. "Niech rzeczy jadą do ojczyzny. (...) Może niedługo będę tam i ja" - Płonie Karasin, jego gospodyni ucieka z pożogi i wtedy o. Serafin wie, że do tej miejscowości wrócić nie może. Następnie udaje się do Bystrzyc, gdzie organizuje kolejny kościół. Krótko porem Bystrzyca spłonęła również, ale Serafin znowu cudownie ratuje się, bo podczas pożaru jest w innej miejscowości. (…) Następnie udaje się do Dermanki - tak opisuje jego tułaczkę podczas konferencji IPN „Przystanek Historia” br. Błażej Stchechmiński OFMCap, teolog duchowości, który zajmuje się o. Serafinem Kaszubą. Uciekając z Dermanki, przekracza kordon dawnej granicy polsko-sowieckiej, ustanowionej po traktatach ryskich z 1921 roku i udaje się do Horodnicy (która później również płonęła) i Medwedowa, gdzie organizuje życie parafialne. - Widzi entuzjazm i łzy ludzi, którzy od rewolucji październikowej nie widzieli księdza i nie mieli okazji skorzystać z żadnego sakramentu - mówi brat Błażej. - Opatrzność czuwa nad ojcem Serafinem. Miał widocznie w planach Bożych misję do spełnienia rozciągniętą na długie lata i był nieobecny podczas napadów na wioski, będące jego parafiami. Był wtedy na odpuście albo u chorego i później tylko dowiaduje się, że jego parafia została zniszczona, a ludzie zostali albo zabici albo uciekli. Nie zachowały się żadne świadectwa, które by stwierdzały, że ktoś go ostrzegł - mówi br. Krzysztof Niewiadomski OFMCap, który również zajmuje się sprawą o. Serafina. Kiedy w 1945 roku po konferencji jałtańskiej przesunięto granice Polski, nastąpiły masowe repatriacje Polaków z terenów przyznanych radzieckiej Ukrainie. Namawiany przez swoją rodzinę i wyjeżdzających parafian o. Serafin początkowo zdecydował się opuścić Wołyń. Kiedy jednak znalazł się w pociągu w wagonie repartycyjnym do Polski (1946) ogarnęły go wątpliwości. "Dojeżdżamy do Zdołbunówa. Myśli się kłębią. Trzeba się decydować. Potem będzie za późno. Gdyby się kogoś poradzić. Przypomina się jakiś głos, ach to ksiądz kanclerz: - ojcze, musimy wyjechać, wszyscy, może ojciec pozostanie z pełnym prawem na diecezję. Zdaje się, że odpowiedziałem z uśmiechem „to już mi tylko brak sakry”. Kiedy pociąg z trzaskiem bufurów stanął, wziąłem walizkę w rękę i niepostrzeżenie przeszedłem tory. A rzeczy? Niech jadą do ojczyzny. Może niedługo tam będzie moja rodzina. A może niedługo również i ja" - pisał w swoich „Strzępach”. Wysiadając z pociągu na przystanku w Zdołbunowie zostawił wszystko, co posiadał. Udał się do Równego. Miejsce to stało się później dla niego bazą wypadową dla dalszych podróży duszpasterskich. Nadal ewangelizuje na Wołyniu. O. Serafin Kaszuba podczas odprawiania Mszy św. (Fot. Choć po zakończeniu wojny następuje na terenie II Rzeczypospolitej okres władzy sowieckiej - aresztowań księży, wywózek do łagrów - to jednak o. Serafin nie podzielił tego losu. Ksiądz Władysław Bukowiński, który był proboszczem katedry w Łucku, został aresztowany i wywieziony do łagrów. Decyzja o pozostaniu w takich warunkach była decyzją heroiczną. - To, że Czcigodny Sługa Boży Serafin nie podzielił losu tych ludzi, jest jakąś tajemnicą Bożej Opatrzności. To, że może działać i zostaje ostatnim proboszczem w Równem, skąd swoim działaniem obejmuje cały Wołyń - podkreśla br. Krzysztof Niewiadomski. W 1958 r. sowiecki urzędnik pozbawił go publicznego prawa sprawowania funkcji kapłańskich i prowadzenia działalności duszpasterskiej w Równem i okolicy, w oparciu o sfabrykowane zarzuty - pijaństwo i rozwiązłość. Pozbawiono go również podstępnie zameldowania i zmuszano do wyjazdu do Polski, ale odmówił. Od tego momentu rozpoczął się czas tułaczki o. Serafina. Ustawicznie inwigilowany przez KGB, swoją posługę duszpasterską prowadził w ukryciu. Spowiadał po domach, odprawiał msze i udzielał innych sakramentów. Nie miał zameldowania, co dla ówczesnych radzieckich władz stanowiło już przestępstwo. Dla ich zmylenia podejmował prace w różnych zawodach - jako introligator, sprzedawca ziół leczniczych, stróż, palacz. Duszpasterz w Kazachstanie W 1961 r. udał się w apostolską podróż za Ural na Syberię i do Kazachstanu, z którego zaczęły do niego docierać informacje o żyjących tam w ciężkich warunkach i ginących Polakach, którzy przeżyli przymusowe deportacje. Było ich między 60 tys. a 100 tys. Tropiony przez KGB o. Serafin prowadził wśród mieszkających tam Polaków i Niemców swoją działalność duszpasterską, wędrując od Ałma-Aty aż po Syberię . O. Serafin Kaszuba ( "Podczas Mszy św. w domu były pozamykane okiennice i drzwi, a to dlatego, że w tych latach jakikolwiek przejaw religijności był ciężko karany, włącznie z więzieniem. Stąd też o przyjeździe kapłana informowano tylko zaufanych ludzi. Na Mszę przychodziło 15-20 ludzi. Przed Mszą św. o. Serafin spowiadał wszystkich, udzielał sakramentów, chronił dzieci" - wspomina o. Serafina Leon Ostrowski z Kazachstanu. I dodaje: „W świątecznym czasie o. Kaszuba zaczynał swą podróż ze stacji kolejowej Taincza, następnie jechał pociągiem do nas do Szortand i już wcześnie rano odprawiał Mszę Św. Ostatnim punktem był Celinograd, gdzie on dojeżdżał niezwłocznie. Żeby odprawić Mszę Świętą w tych miejscowościach musiał pokonać odległość 400 km. Trzeba brać pod uwagę surowość kazachstańskiego klimatu w tamtych latach z mrozami do minus 40 stopni, ze śnieżnymi burzami i zamieciami. To wszystko bardzo komplikowało i utrudniało warunki podróży Ojca”. - Mimo tego, że ludzie starannie ukrywali swoja wiarę i miejsca wspólnych modlitw i tak w latach 70-tych oddziały komsomolców dowiedziały się o kapłańskiej i duszpasterskiej działalności o. Kaszuby. W czasie jego pracy w Kazachstanie nie miał stałego miejsca zamieszkania. Przebywał u swoich parafian - mówi Leon Ostrowski. Zesłanie do sowchozu W 1966 r. o. Serafin został zatrzymany podczas podróży i aresztowany przez radzieckie służby na dworcu autobusowym w Kustanaju pod zarzutem włóczęgostwa. Został skazany wtedy na zesłanie do sowchozu w Arykty, w rejonie Celinogrodu w Kazachstanie, z zakazem opuszczania miejsca zsyłki. Również na tym miejscu prowadził innych do Boga. Z jego pomocy duszpasterskiej korzystali również niewierzący. "Pan Bóg jeden wie, co mi przeznaczył. Jak dziwne są drogi, którymi mnie prowadzi. Przecież w Arykce nie było kapłana, gdyby nie moje zesłanie. Wczoraj pierwszych pięcioro się spowiadało, a dzisiaj raniutko mieliśmy uroczystą Mszę Świętą" - zanotował w swoich „Strzępach”, w których opisał wspomnieniami z pracy na Wołyniu i w Kazachstanie. W tamtym czasie pozostawał w kontakcie ze swoimi duchowymi podopiecznymi, co stało się pretekstem do zesłania go do innego oddalonego 350 km od Arykty sowchozu Arsztyńsk. Niestety trudne warunki, w których żył, nieustanne podróże odcisnęły ślad na jego zdrowiu. Stwierdzono u niego bronchit, wadę serca, rozedmę płuc, ropne zapalenie ucha, a także częściową głuchotę. Krótko potem nieoczekiwanie kapucyn zostaje zwolniony z sowchozu i 16 listopada 1966 r. i przenosi się do Celinogradu. „Od 16 listopada jestem wolny. Właśnie w samym dniu M. B. Ostrobramskiej, gdzie się za mnie modlili, komendant pozdrowił mnie z oswobożdieniem [zwolnieniem]. Była to reakcja na nasze pismo do Generalnej Prokuratury w Moskwie, ale też skutek Waszych Instancji, za co niech będzie Bogu chwała” - pisał o. Serafin do zaprzyjaźnionego kapucyna Albina Janochy. Krótko potem, bo już 22 grudnia 1966 r. został ponownie zatrzymany i skazany na 11 lat pobytu na odludziu w zakładzie dla nieuleczalnie chorych i bezdomnych w Małej Timofijewce k. Celinogradu, co argumentowano jego złym stanem zdrowia. „Są idealne warunki dla rekolekcji, gdyby nie ta unosząca się z powietrza beznadziejna ociężałość. Chorzy chodzą z kąta w kąt jak mary, jedzą, śpią, grają w karty, czasem bywa kino - ot takie życie. Ja czytam pasjami św. Pawła i to mnie ratuje od rozstroju” - pisał w innym miejscu do br. Albina. Z zakładu zbiegł 8 lutego 1967 r., by nadal, jako kapłan, pracować w Kazachstanie ze swoimi wiernymi. Po śmierci siostry Marii w 1968 r. zdecydował się na przyjazd do Polski na jej pogrzeb. W tym czasie dało o sobie znać całościowe spustoszenie organizmu. Choroby przeszkadzały mu w duszpasterskiej drodze, dlatego kapucyn poddał się leczeniu w Polsce w szpitalu przeciwgruźliczym we Wrocławiu w 1968 roku. Cały czas jednak wierni dawali o sobie znać, a nawet przyjechała delegatka wiernych z Kazachstanu i ks. Władysław Bukowiński, prosząc go o powrót. O. Serafin w 1970 roku wrócił do wiernych, wśród których pracował na rozległych terenach Związku Radzieckiego. Po krótkim pobycie we Lwowie, udał się do Celinogradu w Kazachstanie, rozpoczynając swoje kolejne podróże duszpasterskie. "Mimo wszystko [zły stan zdrowia - red.] proszę zostawić go w Kazachstanie. On jest faktycznie już chory, niedołężny, ale obecność Serafina w Kazachstanie jest nam bardzo cenna, dlatego, że mobilizuje tamtejszą ludność do zanoszenia próśb do władz sowieckich, żeby zbudować na tamtych terenach jakąś kaplicę (…). Sama jego obecność, nawet gdyby nic nie robił, jest bardzo cenna" - wspomina ówczesny prowincjał br. Hieronim Warachim OFMCap, cytując ks. Władysława Bukowińskiego. Br. Warachim zdecydował się pozostawić wówczas o. Serafina Kaszubę w Kazachstanie, choć pierwotnie myślał o ściągnięciu go do Polski. (Fot. - O. Serafin był zakonnikiem, człowiekiem powołanym do życia we wspólnocie i nagle sam zostaje na nieludzkiej ziemi. Zachowało się mnóstwo zaszyfrowanej korespondencji z przełożonymi. Cały czas kontaktuje się z braćmi, żyje tym, co dzieje się we wspólnocie. Serafin do końca pozostał posłuszny przełożonym - wspomina jeden z braci kapucynów. 19 września 1977 r. kapucyn przybył do Lwowa, skąd planował wyruszyć w apostolską podróż na północ ZSRR, do której niestety już nie doszło. Wracając z Równego do Lwowa, z powodu awarii autobusu musiał przebyć kilkukilometrową podróż pieszo, podczas chłodnego dnia. Próbował zatrzymać się i odpocząć w domu znajomych, ale ostrzeżono go, że dopiero co policja dokonała tam rewizji. Zanim znaleziono mu miejsce u innych ludzi, czekał moknąc na ulicy. Tej nocy zmarł - 20 września 1977 r. Został pochowany na cmentarzu Janowskim we Lwowie. Na jego grobie widnieje napis z Pierwszego Listu do Koryntian (1 Kor 9, 22): „stałem się wszystkim dla wszystkich”. Ekshumacja jego ciała odbyła się 16 listopada 2010 r., a następnego dnia umieszczono je w kościele kapucynów w Winnicy. Mogiła o. Serafina na cmentarzu Janowskim we Lwowie (Fot. serafinkaszuba) - Kiedy czytamy jego pisma, listy, nie znajdujemy tam wołania o zemstę, o odwet. Tam była miłość i pragnienie pojednania - mówi br. Krzysztof Niewiadomski. 9 października 2017 papież Franciszek zatwierdził dekret o heroiczności cnót zakonnika. O. Serafinowi Kaszubie przysługuje odtąd tytuł VENERABILIS DEI SERVUS - Czcigodny Sługa Boży. Do jego beatyfikacji brak jedynie cudu dokonanego za jego pośrednictwem, będącego potwierdzeniem jego świętości ze strony Pana Boga.
Dzięki podróżom przekonujesz się, ile jesteś wart – mówi Grzegorz Kapla, dziennikarz, podróżnik, pisarz, reporterAutor kryminału „Bezdech” zdradza, gdzie serwują najlepszą kawę na świecie, czym różni się turysta od podróżnika i dlaczego w Warszawie drzewa są bardziej zielone niż gdziekolwiek na Kapla: Chcesz zapytać, czy dziś biegałem?Agnieszka Michalak: Ej, to ja zaczynam wywiad. Skąd wiesz, że właśnie o to chciałam spytać?Przeczytałem w twoim notesie. Kiedy piszesz o aferach – a ja pisałem o nich, gdy mieszkałem jeszcze w Świnoujściu – szybkie czytanie tekstu do góry nogami jest kluczową umiejętnością. Robisz wywiad z jakąś szychą, on ma na biurku stos papierów, czasem bardzo ważnych, nie chciałby, żeby ktokolwiek znał ich treść, udajesz, że pytasz o coś, co jest mu na rękę i czytasz. Zapamiętujesz sygnatury i daty. Potem wysyłasz mu zapytania w sprawie pisma takiego a takiego, a on nie wie, kto ci to ujawnił, gdzie ma przeciek…To biegałeś dziś czy nie?Oczywiście, staram się biegać codziennie – takie uzależnienie, bez drugiego dna. Dziś biegło się całkiem nieźle, bo było 18 stopni, a nie – jak wczoraj trasą biegniesz?Zależy czy spałem, czy nie, bo od początku epidemii moja bezsenność nieco się pogłębiła i porządne spanie bywa luksusem. Zwykle biegam godzinę. Wokół Starego Miasta w Warszawie, potem nad Wisłą, dalej przecinam któryś z mostów, bo po praskiej stronie wciąż jeszcze rośnie prawdziwy las. Na koniec próbuję wbiec po schodach na górkę maryjną. Kiedyś umierałem w połowie pierwszej próby, dziś znowu biegnę pięć mam budowy biegacza i nigdy nie osiągnę w tym sporcie sukcesu, ale ci, którzy walczą wbrew ograniczeniom imponują mi bardziej od tych, co zdobywają medale. Machamy sobie w trasie i wiem, że oni też mi kibicują. Lubię ten czas dnia, słucham TOK FM lub Trójki. Mądrzy ludzie o czymś dyskutują, a ja potem to komentuję na blogu „Kapla w drodze”.Wspomniałeś o twoim mieście, Świnoujściu. Opowiedz o swojej pierwszej poważnej podróży relacji Świnoujście – Warszawa?Raczej już Warszawa–Świnoujście. Bal szkolny mojej córki. To było naprawdę ważne, fryzjer, te sprawy. Powiedziałem, że będę. Spóźniłem się dwadzieścia minut, bo zapomniałem, że nie mogę przepłynąć w śródmieściu promem na rejestracjach innych niż to było?Dawno, nie pamiętam. Przecież wiesz, że nie używam kalendarza ani też, że nie masz żadnego numeru w telefonie i do nikogo nie dzwonisz, czekasz na telefony od tak. Nie mam książki teleadresowej w komórce i wolę do nikogo nie dzwonić, ale zawsze odbieram, albo oddzwaniam. Boję się też listów poleconych, które kiedyś oznaczały tylko już siwe włosy, kiedy opuszczałeś Świnoujście?Jasne. Kiedy piszesz o aferach, trzeba się spodziewać kłopotów, bo źli ludzie nie poddają się bez walki. Procesy o naruszenie interesów różnych ważnych osobistości, między innymi głowy państwa, trwały przed różnymi instancjami pięć lat. Żadnego nie przegrałem, ale miałem dość takiego życia. Rzuciłem to wszystko, wyjechałem w Karkonosze i zostałem przewodnikiem górskim. Pomyślałam, że czas na życie, które będzie całkowicie odmienne od tego, które wiodłem dotychczas. Z tamtego etapu zachowałem tylko umiejętność pisania, robienia zdjęć i zamiłowanie do był dobry czas. Mieszkałem w tych górach, chodziłem po nich z turystami, miałem prawdziwą męską przyjaźń. To nie są wysokie góry, ale potrafią dać w dupę. No i może nawet spotkałem miłość… Pomyślałem, że jeśli popracujemy w Warszawie, zarobimy na dom w górach. I nie będzie trzeba już mieszkać na staromiejskim poddaszu, ale w chacie, w której pachnie świerkowym drewnem i z której widać siwe szczyty. Ten plan powiódł się połowicznie. Moja ówczesna dziewczyna ma ten dom z kimś do stolicy przyjechałeś?Tak, na zaproszenie Joanny Rachoń z redakcji „MaleMan”, dla której robiłem wcześniej jakieś materiały, wywiady. Zacząłem pracę redaktora i miesięcznie zarabiałem tyle, ile wcześniej przez rok będąc freelancerem. Zresztą odkąd przestałem się utrzymać z malowania wysokich konstrukcji – kominów, latarń morskich czy mycia szyb w wieżowcach – żyłem z robić magazyny, to zupełnie inny rodzaj dziennikarstwa, niż pisanie do dzienników. Dziennik to głównie adrenalina, litry kawy i kilka paczek papierosów dziennie. Nie ma nic wspólnego ze sztuką. A tworzenie magazynu daje szansę, żeby po swojemu opowiedzieć świat innym ludziom, żeby podzielić się dobrymi historiami. To nie jest łatwe, bo dziś redaktorzy magazynów muszą iść na setki kompromisów, w tym reklamowych. To wymusza w jakimś sensie zakres tematyczny. Poza tym ludzie kupują kolorową prasę dlatego, że widzą na okładkach sławne osobistości. Na szczęście jeśli się tylko chce, można wciąż znaleźć sporo przestrzeni, żeby powiedzieć o świecie, w taki sposób, w jaki chcesz to zrobić. To wielki przywilej i dają ci podróże?Dzięki nim przekonujesz się, ile jesteś masz na myśli?Czy umiesz pokonać lęk przed samotnością, brakiem wygód, niebezpieczeństwem, wysiłkiem fizycznym. Kiedyś nie miałem takiego lęku, ale jestem w takim miejscu w życiu, że czas brać to pod uwagę. Podczas ostatniego wyjazdu – Kambodża, Wietnam, Laos, Tajlandia – brałem pod uwagę ewentualność, że mogę nie dać lata temu dałeś radę na pustyni…To zupełnie inna okoliczność. Przez pustynie jechałem z drużyną Poland National Team w rajdach cross country, naszą dakarową reprezentacją. To było zadanie drużynowe. Nie siedziałem w samochodzie sam, kiedy się zakopaliśmy to we dwóch z Mateuszem Szelcem, który prowadził w najtrudniejszym terenie. Mieliśmy telefon satelitarny, którego wprawdzie nigdy nie użyliśmy, ale nie było powodu do obaw. Zawsze ktoś by nas wyrwał z najgorszej kabały. Życie z kimś jest dużo łatwiejsze niż w pojedynkę. Dziś w podróże jeżdżę swoją pierwszą wyprawę?Prapierwszą odbyłem do NRD z ojcem. Wtedy można było przekroczyć tylko granicę z Niemcami. Przywiozłem pluszowego szopa pracza naturalnej wielkości. Pojechaliśmy pociągiem, bo samochodem byłby jeszcze większy kłopot z celnikami. A pierwsza podróż, w której poczułem się podróżnikiem a nie turystą, odbyła się różni się jeden od drugiego?Turysta to człowiek, którym w drodze ktoś się opiekuje. Podróżnik musi o wszystko zadbać sam. A, są jeszcze włóczędzy – to ci, którzy nie mają właściwie dokąd wrócić. Wciąż są w drodze. I ja siebie tak traktuję. Nie mam na końcu drogi domu jak pan Phileas Fogg, który po 80 dniach dookoła świata wie, że musi wejść po schodach i tam jest koniec jego podróży. Ja nie wiem, gdzie kończy się moja droga. Nie mam takiego miejsca, do którego mogę się odwołać mentalnie w jakiejś dramatycznej co z poczuciem bezpieczeństwa? Dużo podróżujesz – nie paraliżuje Cię jego brak?Poczucie bezpieczeństwa straciłem w wieku 14 lat, kiedy wyjechałem z rodzinnego domu, żeby zostać marynarzem. To była męska szkoła przetrwania, test charakteru. Nieustannie dostawało się w piernicz od starszych kolegów. Po takim doświadczeniu fali trudno odbudować poczucie bezpieczeństwa. Ale czy to mnie paraliżuje? Pewnie tak. To latami się odkłada i pokłosiem jest chociażby bezsenność. Podczas snu traci się kontrolę – jeśli żyjesz w permanentnym poczuciu braku stabilizacji, to przynajmniej chcesz mieć kontrolę wzrokowo-słuchową. A podczas snu jej nie masz, więc się przed nim instynktownie bronisz. Ale ten strach nie paraliżuje mnie na tyle, żebym zaprzestał poznawać zatem do pierwszej wyprawy, którą odbyłeś jako zaczęło się od przyjaźni. W połowie lat 90. w Polsce został uruchomiony program, dzięki któremu miała się podnieść w narodzie znajomość języka angielskiego. W ramach tego projektu do Świnoujścia – za te nasze marne pieniądze, za które nic nie można było kupić – zjechał nauczyciel angielskiego. Nowozelandczyk Jan Bordgdorf. Przyjeżdżał do wybranego kraju, żeby mieszkać w nim przez pół roku i uczyć. Zaprzyjaźniliśmy i dzięki niemu pozbywałem się wschodnioeuropejskiego sześciu miesiącach Jan wyjechał do Kairu. Tam w British International School uczył bogate dzieci z rodziny Husajna. Mieszkał na wyspie Gezira, w bardzo luksusowej dzielnicy, w kilkupokojowym apartamencie. Pojechałem do niego – kiedy piliśmy alkohol i spadały nam z parapetów doniczki z kwiatami nie musieliśmy sami ich sprzątać. Była od tego ekipa porządkowa. Któregoś dnia wręczył mi przewodnik Lonely Planet, zawiózł na dworzec, wsadził do autobusu jadącego do Marsa Matruh i powiedział: „Oaza Siwa to miejsce, do którego musisz dotrzeć”. I tak z turysty stałem się jazdę tym autobusem?Pewnie. Mężczyźni siedzieli po jednej stronie, kobiety po drugiej. Jechaliśmy przez pustynię – byłem wtedy po raz pierwszy na Saharze. W rudej mgle było widać, że coś lśni w oddali. Kiedy autobus podjechał bliżej, okazało się, że przy drodze stoi facet ze strzelbą. Kierowca nawet się nie zatrzymał. Do dziś mam dreszcze, kiedy pomyślę o Siwa – oazie zamieszkałej przez ludzi – albinosów. To jedno z najważniejszych miejsc w moim odbyłeś dziesiątki podróży. Relacjonowałeś je w reportażach „Gruzja. W drodze na Kazbek i z powrotem”, „Duchy we śnie, duchy na jawie” – o mieszkańcach Papui Nowej Gwinei, którzy żyją na granicy wolności i niewoli, chrześcijaństwa i animizmu, a granica ta „przebiega w poprzek ich serc”. I moja ulubiona „W końcu i ty zapłaczesz. Z Baku do stóp Araratu”, w której piszesz: Czekamy. I znowu cisza. Panna czyta książkę, ja spisuję notatki z podróży. Kiedyś powstanie z nich książka o granicy między Europą a Azją. Właśnie tu jestem. Za plecami mam starą, kolchidzką, grecko-chrześcijańską kulturę opartą na mitach i świętych księgach żydów i chrześcijan. Pijemy wino, jemy mięso, podrywamy dziewczyny…” Wracasz pamięcią do tych miejsc? Co stamtąd w tobie zostało?Ledwo pamiętam, co kiedyś pisałem. Ale kiedy to przeczytałaś, nagle stanęła mi przed oczami tamta scena. Jednak dobrze to wszystko spisać – papier nie zapomina. Stawiasz trudne pytania. Z tych podróży już nic we mnie nie zostało, bo one są już opisane, nazwane. W głowie za to kotłują się te, których nie opowiedziałem. Do nich wracam myślami przede książkę o Chinach…No tak – ale kiedy piszę reportaż o danym miejscu, to tak jakbym tę podróż przeżywał kolejny raz. Kiedy zaczęła się pandemia, pomyślałem, że czas skończyć opowieść o Państwie Środka, której zresztą połowę miałem już jednak głównie opowieść nie o kraju, a o człowieku, który nie potrafi się z nikim porozumieć. Czułem się tak, kiedy tam wylądowałem. Nie mówiłem w ichnim języku, nie znałem ideogramów, nie umiałem niczego przeczytać. A poza Pekinem, Szanghajem czy Hongkongiem niewielu mówi tam po angielsku. Chiny blokują strony Googla, Wikipedii, FB, nie masz dostępu do nawigacji. Nie masz kontaktu ze swoim jest właśnie o tym, jak poradzić sobie z samotnością. Chiny są świetnym poligonem. Musisz nauczyć się pozawerbalnej komunikacji. Możesz kupić zeszyt i kiedy idziesz na obiad, możesz narysować w nim kota, potem go przekreślić i pokazać kucharzowi. Wtedy jest szansa, że dostaniesz do zjedzenia kurczaka. Kiedy zatykasz nos, wiedzą, że szukasz toalety. Chociaż gestykulacje wbrew pozorom nie są łatwe – bo Chińczycy są dobrze wychowani i powściągliwi, nie machają rękoma, nie ocierają się o siebie w tłumie, noszą maski – jeszcze wtedy głównie z powodu zanieczyszczenia. Byłem tam w trudnym czasie, bo w okresie Nowego Roku. Wtedy wszyscy podróżują i nie sposób zarezerwować żadnych za to było kolorowo…Nawet nie wiesz, jak bardzo. Po kilku tygodniach na prowincji – na Nowy Rok wylądowałem w Hongkongu i okazało się, że muszę mieszkać na 4 metrach kwadratowych w 16 osób, a każde z łóżek kosztuje 200 euro za noc. Cała ta podróż wyniosła mnie mniej niż tydzień tam. Ale Hongkong jest miastem ze snu, jest Hollywoodem Dalekiego Wschodu. Kiedy jako mały karateka oglądasz „Wejście smoka”, patrzysz na scenę, w której Bruce płynie łodzią, a za plecami ma Wzgórze Wiktorii. Mijają lata, jesteś dokładnie w tym samym miejscu i masz dreszcze. No i Bruce też tam jest. Jego spiżowy pomnik patrzy ci prosto w oczy. Zresztą na promenadzie Tsim Sha Tsui widzisz też odciśnięte dłonie Jackie Chana czy Jeta że w głowie tlą Ci się nieopowiedziane historie…Najfajniejszą z nich jest opowieść o Ameryce Południowej. Byłem tam – od Meksyku po Ziemię Ognistą – kilkanaście razy, w sumie ze dwa lata. Najpierw włóczyłem się sam po kilka tygodni albo miesięcy, potem wracałem z okazji rajdu Atakamy, Rajdu Dakar, wyjazdów prasowych, czy po prostu, żeby tam przeżyć najbardziej utkwiło ci w pamięci?Hm… kiedy jesteś na południu Afryki w powietrzu czai się agresja. No dobrze, może z wyjątkiem Mozambiku, który jest krajem ludzi niezwykle życzliwych, wyluzowanych. Rozwarstwienie społeczne nie jest tam szczególnie widoczne – wszyscy są biedni. W RPA widzisz z jednej strony ludzi obłędnie bogatych, z drugiej skrajną biedę, a między tymi grupami – przepaść. I tam właśnie czujesz w nozdrzach jakąś złość, gniew. Tymczasem w Ameryce Południowej w powietrzu wisi po prostu seksualność. Nie pytaj, co to oznacza. To się czuje i co Cię tam najbardziej zaskoczyło?Mrówkojad. Nie dziw się, na pewno takiego nie widziałaś (śmiech). W niewielkim górniczym mieście Santa Elena de Uairén w barze „Pod szalonym koniem” czy jakoś tak, żyje sobie taki mrówkojad, który zabawia gości. Kiedy ktoś daje mu palec, potrafi go wciągnąć strasznie mocno. A że nie ma zębów, nie może go odgryźć. Cały bar umiera ze kuchnia? Arenas, tamales, chicha czy queso blanco?Żebyś mnie zabiła, nie pamiętam nazw wielu potraw, które na świecie jadłem, choć kuchnia bywa przygodą. Czasem przyjemną, jak kawa z koglem moglem w Wietnamie, wyrazisty smak wina Casillero del Diablo w Chile, psie mięso z okazji świąt w jakimś indonezyjskim China Town. A w Hondurasie przedstawiciele unikalnej kultury Garifuna wypływają na ocean łodziami, by rękoma łowić żółwie. Żółwia nie można zabić zanim otworzy się łomem jego skorupę. Wiesz, w podróży wiele elementów życia definiuje się na nowo. Jedzenie należy do tej grupy – nie wszyscy przecież zajadają się genetycznie modyfikowaną soją i guacamole, przez które giną ostatnie dzikie lasy. Odkąd Europa pokochała awokado, karczuje się afrykańskie lasy, by je sadzić. Tak jak wcześniej dżungla Borneo zniknęła, żeby dać przestrzeń pod uprawę palmy olejowej, z której robimy trzy lata temu po raz pierwszy wspomniałeś, że pracujesz nad kryminałem, byłam przekonana, że akcję osadzisz gdzieś w świecie. Chociażby w takim Hondurasie. Tymczasem „Bezdech” dzieje się w Warszawie. Dlaczego?Bo jestem przede wszystkim reporterem i najłatwiej opowiedzieć mi o tym, co widzę. Uważam, że w powieści musi zadziałać zasada prawdopodobieństwa, więc do fiction używam tych samych narzędzi, co w przypadku reportażu. Czasem osadzam akcję np. na Borneo, które znam, ale podczas rewolucji, która naprawdę się tam odbyła w latach sześćdziesiątych. W moich kryminałach tło historyczno-obyczajowe zawsze jest odbiciem końcu w Warszawie drzewa są bardziej zielone niż gdzieś indziej, bo zamiast wody piją krew…Po raz pierwszy przyjechałem do Warszawy, by zobaczyć film „Misja” w Kinie Skarpa, o którym radio mówiło, że ma salę z najlepszym nagłośnieniem w kraju. Przyjechałem i siedziałem obok Andrzeja Łapickiego. Więc Warszawa była dla mnie miastem z bajki. A za drugim razem znalazłem się tu po to, by napisać reportaż o ludziach, którzy wyjechali z wielkich miast na wieś i robią ciekawe rzeczy. Tak poznałem panią Magdę Kępińską, która prowadziła artystyczne warsztaty dla dzieci. U niej poznałem pewnego malarza i on mi powiedział o tych do dziś tak patrzę na Warszawę, która jest wielkim cmentarzem i wielkim zobowiązaniem dwóch kultur: żydowskiej i polskiej. Chociaż nie wiem, czy dwóch – one przecież w ciągu tysiąca lat zdążyły tak zrosnąć się ze sobą, że stworzyły jedność – w 1861 roku w czasie, kiedy Rosjanie strzelali do manifestantów na Placu Zamkowym, żydowski gimnazjalista Michał Landy bierze krzyż z rąk zabitego księdza i idzie na czele tego pochodu. Sam też ginie. Dla całych pokoleń Warszawa to miejsce warte największych poświęceń. Dlatego to i dla mnie szczególne opowieści o stolicy ubierasz w formę kryminałów?Kiedy żyjesz z pisania, wiesz, że nie chodzi o to, ile napiszesz, a o to, ile sprzedasz. Jakkolwiek brutalnie to brzmi. Dziś ludzie wolą kryminały niż opowieści obyczajowe. Chciałem sprawdzić, czy potrafię zbudować napięcie. Kiedyś pani w kiosku Ruchu poleciła mi książkę Remigiusza Mroza. Tak ją polecała, że nie mogłem odmówić. Okazało się, że pan Remigiusz potrafi opowiadać w tak cudownie bezczelny sposób, że zasada prawdopodobieństwa go nie przytłacza. To było tak dobre, że pomyślałam wtedy, że i ja spróbuję. „Bezdech” powstał w 32 dni. Drugi kryminał pisałem pół roku. A trzeci, „Bezmiar” kosztował mnie naprawdę dużo że pracujesz teraz nad opowiadaniem i skończyłeś kolejny kryminał…Skarpa Warszawska organizuje ciekawy projekt, w ramach którego kilku autorów kryminałów pisze opowiadania o najcenniejszych obiektach z Muzeum Narodowego. Ja pracuję nad opowieścią o czternastowiecznej rzeźbie Zbawiciela z… wydrążoną głową. Pojawia się po raz pierwszy w 1351 roku w źródłach pisanych jako wyposażenie Kościoła Bożego Ciała we Wrocławiu. Dziwna historia, bo herbem Wrocławia jest głowa Jana Chrzciciela. W tym czasie na Śląsku templariusze mają swoją komandorię, a wielki mistrz templariuszy został spalony na stosie, bo czcił bafometa, czyli głowę Jana Chrzciciela. Co to ma wspólnego ze współczesnym zabójstwem osób badających rzeźbę z Muzeum Narodowego? co do kryminału, „Bezsen” znowu będzie przede wszystkim o to? Skoro nie możemy jej tak łatwo oswoić w rzeczywistości, to chociaż oswajajmy ją w literaturze. Opowieść dzieje się dwutorowo, w stanie wojennym i jednocześnie podczas epidemii koronawirusa. To dobry kontrapunkt. Rzecz dzieje się podczas wyborów. Okazuje się, że jeden z kandydatów na prezydenta jest zamieszany w tajemnicze morderstwo, które z kolei ma związek z odnalezieniem pewnej każdym razem, kiedy się widzimy przychodzisz na spotkanie z jakąś książką. Co obecnie czytasz?Zaraz zaczynam nową książkę Joanny Jax. Dzieje się w 1920 roku w Warszawie. Główny bohater jest komunistą, chce internacjonalnej wspólnoty oraz likwidacji państw narodowych. Zakochuje się w dziewczynie, która pochodzi z konserwatywnej rodziny i jest narodową jak motyw z szekspirowskiego „Romea i Julii”.Raczej odniósłbym ten wątek do obecnej sytuacji w Polsce. Powiem ci więcej, kiedy przeczytam. Wiesz, kolejna lektura to trochę tak jakbym się udawał w kolejną podróż tylko bez non stop w jesteśmy w tej samej drodze, bez powrotu. Możemy iść bezmyślnie i marnować czas, ale możemy też pozwolić sobie na zachwyt nad światem. Nie trzeba zaraz lecieć do Papui. Trzeba tylko podejść dość blisko, żeby zacząć widzieć. Tysiące ludzi mijają codziennie tablicę z opisem czynu Michała Landego i przegapiają jedną z najlepszych opowieści Starego Miasta.
Z uwagi na moją ostatnią sprawność ograniczoną, udałem się na czas jakiś do domu rodzinnego, do ojczyzny kochanej, do Polski. Gdzie dane mi było przeżyć wyjątkowy dzień. Bo oto 11. marca odbyła się pierwsza bez handlu niedziela. Niehandlową spotkałem akurat w stolicy dolnośląskiego, przepięknym Wrocławiu. Jakież było moje zdziwienie, gdy niedzielnym popołudniem, gdy dreptałem sobie z kościoła, moim oczom ukazała się długa, aż po chodnika kraniec, do monopolowego kolejka. Nie lepiej wcale było w żabkach na rynku czy też na stacjach benzynowych. Swoją drogą, co to za szalony pomysł, żeby czekać pół godziny w kolejce na stacji, aby zapłacić za benzynę, bo tabun ludzi kupuje hot-dogi, chipsy, żelki i wszystko inne, co nie jest paliwem. (samochodowym paliwem, coby jasność nastąpiła) Ponieważ ja jestem człowiekiem prostym, niefinezyjnym i ogólnie rzecz biorąc stosunkowo nudnym, długo próbowałem zrozumieć fenomen niedzielnych kolejek. Dlaczegóż to, mając jeden, jedyny wolny dzień w tygodniu, my Polacy zamiast spędzić ten czas z rodziną, iść na spacer do parku, (a pogoda była naprawdę piękna), czy też po prostu, tak zwyczajnie zalec na kanapie. My wolimy stać w kolejkach. I nie żeby te kolejki były za czymś wyjątkowym. Zrozumiałbym stać w kolejce za kolejną częścią sagi o Harrym Potterze czy Wiedźminie, za biletami na koncert Sławomira, zrozumiałbym nawet kolejkę za nowym srajfonem, ale za paczką żelek? Hot-Dogiem? 20 minut?! Stania? Mi by się tego Hot-Doga, na samą myśl o staniu w kolejce, odechciało. Pomyślałem więc, oj biedni ludzie, nikt im nie powiedział, że to akurat w tę niedzielę obowiązuje zakaz handlu. Szybko jednak uświadomiłem sobie, że przecież ja przyjechałem do Polski we wtorek, (a za granicą dostęp do polskich mediów mam dość bardzo ograniczony, nie z braku możliwości, a raczej z braku chęci), to już w piątek byłem na sto procent pewien, że w tę niedzielę nic nie kupię. Wystarczyło się tylko przejechać parę razy autem, a w radiu słyszałem to tak wiele razy, że jakoś zakorzeniło się w mojej podświadomości. Albo trafić na jeden blok reklamowy w telewizji i usłyszeć jak śliczna pracownica żółtej sieci dyskontów, zapewnia, że na tę niedzielę są gotowi. W takim razie, skoro wszyscy wiedzieli, to na pewno, tak jak i każdy rozsądny człowiek, zrobili zapasy na tę niedzielę. Przecież tak robią normalni, zdrowo myślący ludzie. Przecież w Niemczech, gdzie w każdą niedzielę sklepy są pozamykane, tak właśnie robią. A przecież Niemcy to też ludzie, którzy wcale nie są jakość wybitnie inteligentniejsi od Polaków. W sumie, nawet, jeśli na ten dzień, nie zrobisz zakupów, to szczerze wątpię, by twoja lodówka była tak pusta, iż nic na obiad nie wyczarujesz. A nawet, jeśli już kompletnie nic nie masz do jedzenia, (bo prawdopodobnie jesteś studentem), to przecież jeden dzień głodówki Cię nie zabije, a nawet nauczy lepszego planowania. O co więc chodzi z tymi kolejkami? Podejrzewam, że po latach socjalizmu, gdy to w kolejce trzeba było stać po wszystko, po prostu za nimi zatęskniliśmy. Tako więc, gdy w niedziele człowieki szły przez miasto i widziały kolejkę, to automatycznie do niej stawali, z tęsknoty, z samotności, z chęci przeżycia przygody, czy też po prostu, bo kiedyś było lepiej. Taka sytuacja mogłaby wyglądać w następujący sposób: – Przepraszam, a za czym kolejka ta stoi? – Zapytał człowiek człowieka na ulicy. – Nie mam zielonego pojęcia. Stawaj Pan, pogadamy, poznamy się, a jak dojdziesz Pan do kasy do coś Pan na szybko wybierzesz. – odpowiedział człowiek człowiekowi. – Dzień Dobry, co podać? – Zapytała znużona ekspedientka. – Eeeee, Hot- Doga? – odparł zapytaniem, zaskoczony klient. – Nie ma, wyszły. – odpowiedziała, znudzona monotonią ekspedientka. – To może chipsy? – Zaproponował, lekko zaniepokojony klient – Za chwilę odkryje, że stałem tu z samotności – pomyślał. – Przykro mi, również brak. – odpowiedziała, tracąca cierpliwość, lecz zachowując profesjonalizm. – To nie wiem, może 20 litrów oleju napędowego. – zaczął improwizować. – Oleju napędowego? – zdziwiła się. – A to nie jest przypadkiem stacja benzynowa. – próbował wybrnąć klient. – Owszem, ale dziś sprzedajemy głównie bułki. To z którego Pan tankował? – Zapytała profesjonalnie – Tankował? Ja nie… – Pogubił się w zeznaniach – To bierze pan ten olej czy nie? – Ekspedientka wyraźnie traciła cierpliwość – Ja nie…, ja tu dla towarzys… – Zmieszał się – Pani jest taka piękna. Stoję tu żeby to Pani powiedzieć. O której Pani kończy? Może wybierzemy się razem na … Hot-Doga?? – Następny! – Wybuchła – Co za ludzie, próbują wszelkich sposobów by złamać zakaz handlu – pomyślała ekspedientka z żalem, bo był to już piąty taki przypadek tej niedzieli. Tym razem się nie udało, ale ile nowych znajomości można w takiej kolejce zawrzeć. Ilość programów randkowych w telewizji wskazuje wyraźnie, że jesteśmy samotni, że mamy problemy z poznawaniem nowych ludzi i nie potrafimy dobierać się w pary, więc trzeba nam w tym pomagać. Jeśli więc, tym prostym zabiegiem, prostym zakazem handlu w niedziele, wyprodukujemy kilka nowych małżeństw, bo w kolejce jakiś Jasiu, pozna jakąś Małgosię. Czy to nie będzie piękne? Oczywiście, że będzie… pod warunkiem, że żadne istniejące małżeństwo przez zakaz handlu się nie rozejdzie. Bo gdy taka żona, nie będzie mogła pójść w niedziele do galerii handlowej, będzie musiała spędzić ją z mężem. A przecież przed ślubem mogli nie przewidzieć, że będą zmuszeni spędzać ze sobą aż tyle czasu. Jednego tylko wciąż nie rozumiem. Jakim cudem, o tym samym pomyśle można usłyszeć tak skrajnie różne opinie? Przez ostatnie dwa tygodnie słyszałem już, że Kaczyński wprowadzając wolne niedziele cofa nas do czasu socjalizmu Albo, że wprowadza państwo kościelne i ogranicza wolność ludzi zmuszając ich by spędzali niedziele w kościele. Albo też, że wreszcie ktoś dał nam prawdziwą wolność, choć tego jednego dnia w tygodniu. Tego jedynego dnia nikt nie zmusza Cię Polaku do pracy. (Chyba, że żona) Masz jeden dzień w tygodniu, który możesz spędzić jak chcesz, w którym możesz się zatrzymać, zwolnić, zastanowić się. Jeden dzień, który może nauczy Cię planowania, w który nie wydasz pieniędzy. Jeden dzień dla Ciebie, czy to takie straszne? Czy jesteśmy już tak uzależnieni od zakupów, że nie umiemy bez nich żyć? Bo jeśli tak, to ten dzień dobrze nam zrobi. Z tego całego zamętu i niezrozumienia, w głowie mi zaszumiało, wróciłem, więc do Niemiec, gdzie, życie zdaje się być łatwiejsze… do zrozumienia. A morał, jaki z tego do mojej głowy wpłynął to, że gdzie Polaków dwóch, tam zdania trzy. Oraz, by nie zapraszać ekspedientki ze stacji benzynowej na Hot-Doga po pracy. A czy sklepy powinny być w niedzielę otwarte? Uważam, że nie…, ale to moja opinia, a z nimi jak to z dup… już Piłsudski to wiedział. Gdzieś między Dreznem, a Fuldą w pociągu, Głowa spod Kapelusz Źródełko zdjęcia:
Wcześniej czy później przychodzi w życiu taki czas, że człowiek czuje potrzebę rzucenia roboty i zanabycia biletu w jedną stronę do GdzieśDaleko. Nie żeby na zawsze. Ale tak na jakiś czas. Bez planu, bez skrępowania datą biletu powrotnego. Przemierzyć solo kawałek nieznanego świata. Żeby wrócić bardziej uspokojonym. Cieszącym się codzienną rzeczywistością, bo przecież narzekać nie mam na wiec trafiło i mnie. Rodzina nie zdziwiła się zbytnio zważywszy na moją postępującą od kilku lat nieuleczalną chorobę zdiagnozowaną jako Podróżnicze ADHD. „Jedź, Tato/Mężu - może jak wrócisz to się ustatkujesz…”Rzucenie roboty udało mi się w 50% (będę pracował zdalnie na pół etatu).Miejsce startu - padło na Ekwador. Dlaczego? Tak jakoś... Jeszcze nie byłem w Ameryce Pd. Koleżanka właśnie opowiadała mi jak to na Galapagos jest nieziemsko, tylko że mega-drogo bo tam tylko rejsy wypasionymi wycieczkowymi statkami i trzeba bookować rok na przód. Hmmm… Ameryka Pd to nie jest jakiś ultra drogi region świata. Musi się dać zrobić to po mojemu. Dlaczegoby nie zacząć stamtąd? Miejsce tak samo dobre jak każde inne tak się tu znalazłem. Włóczę się zatem po wyspach tutejszych na razie tydzień. Warto by blog jakiś poprowadzić - może pisarzem zostanę jak/jeśli dorosnę (w co moje dzieci i zona szczerze wątpią)Składam więc z emaili na surowo krótkie relacje z minionego tygodnia, a dalej postaram się ciągnąć na bieżąco. Z góry przepraszam za niespójność. I za jakość zdjęć (komórka). Licząc każde 10g bagażu, które będę przez niewiadomojakdługo nosił na plecach – lustrzanka nie wchodzi w grę).24/9/2016No fajnie jest na tym Galapagosie. Wyszedłem tylko z mojego uroczo-kolorowego hoteliku rodem ze spaghetti westernu i zaraz wpadłem w foczkowe szaleństwa. Chętnie pozują, a są wśród nich nawet Foczkowe Myszka (No POPACZ jaki jestem Piękny!)Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] /wyjaśnienie dla niewtajemniczonych: Myszko – to nasz kot, który jest absolutnie świadomy tego, że jest Najpiękniejszym Kotem na Świecie/). Oczywiście musiałem strzelić tez słodką selfcię z foczkami na pomoście. Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] A to wszystko w centrum Stolicy Galapagos (Miasto liczy sobie aż 6tys mieszkańców i z lotniska do Centrum idzie się 5 minut ). Slooow A tak właściwie to nie są żadne foczki tylko Lwy Morskie, ew. Morskie Wilki (los Lobos Marines)Pozdrawiam z San Cristobal. natknąłem się na kolejnego Stwora. A Tata zapewniał ze tu jest bezpiecznie...Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] 25/9Idę na drugi koniec miasteczka, mijam lotnisko i przez porośnięte krzakami pola lawy dochodzę na wschodnie wybrzeże wyspy - do plaży zwanej La Loberia. piasku wyleguje się tu stadko lwoczek (lew-foka). Uczestniczę w zawodach w turlingu plażowym konkurując z przewodnikiem lwoczego stada. Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] Zadziwiona moją foczą postawą - młoda lwoczka przychodzi powąchać mój plecak. Etam - niefajnie jakoś toto pachnie...Załącznik: Capture [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] Moim ulubionym zajęciem staje się pływanie z lwokami. Szczególnie lubią obracać się w wodzie wokół osi. Też się wiec obracam, aby nie odbiegać od reguł gry. Następnym razem zabiorę kamerkę. Ganiamy się pod wodą dość długo aż podpływa alfa-samiec i daje do zrozumienia, ze to jego foczki są jednak. „OK, bez nerwów - już spływam...”Na kamieniach wygrzewaja sie Smocze Stwory. Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] To zdaje się są morskie czarne iguany. Wyglądają jak wyjęte z Parku padać drobniutki deszczyk. Mgiełka taka właściwie. I tak już zmierzcha - wracam do San Cristobal życie toczy się powoli. Bardzo powoli. Z rana ławki na promenadzie są zajęte, Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] ale dla mnie nie ma to znaczenia, bo pracuję. Po południu pływanie z foczkami (nabieram wprawy w obrotach pod wodą – foczki to lubią. Potem wizyta w latarni morskiej chronionej przez strażnika, którego czujność należy najpierw zmylić, bo inaczej donośnie warczy. Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] 28/9Dzisiaj pojechałem rowerem na wulkan El Junto. Krater zalany wodą - jest jedynym na wszystkich wyspach Galapagos zbiornikiem naturalnej wody pitnej. 700m przerosło moje możliwości kolarskie, więc złapałem rowero-stopa, a właściwie aut-stopa rowerem. Rower wrzuciłem na pakę pickupa i tak 2ma samochodami z przesiadką dojechałem – lazy-way – pod wulkan, który był cały w chmurze i w deszczu. Za to spowrotem miałem 15km cały czas z górki. Aż się hamulce gotowały. Spoko: Slow-slow. W pewnym momencie wyprzedził mnie profesjonalny kolarz na profesjonalnym rowerze. Zasuwał z górki no-limits. Trochę mu pozazdrościłem sprzętu – ja bym się na moim bał tak... Za zakrętem zrewidowałem moje (drobne) poczucie zazdrości. Kolarz właśnie gramolił się z krzaków – na szczęście w tym miejscu gęstych i dobrze amortyzujących. Nic mu się nie stało poza solidnym podrapaniem. Pomogłem gościowi wygrzebać się na drogę. Dalej pojechał już z większą rezerwą. I w tym samym miejscu gdzie w tamta stronę wjechałem w chmury i deszcz – teraz z nich wyjechałem w słoneczną pogodę. Wygląda, że ta chmura z deszczem na stałe jest zakotwiczona na wulkanie. Widać to też po roślinności: nad morzem wyschnięto-krzaczasto-kaktusowa, a w tej chmurze – dżunglasta (na szczęście dla niefortunnego Kolarza).30/9Jako rzekłem - niewiele się dzieje. Przypływy. Odpływy. Czas sączy się z morską wodą przez korzenie mangrowców. Czasem pada deszczyk, który jest właściwie mgiełką. Po 5 dniach postanawiam się na wyspę wyższej kategorii turystycznej - Santa Cruz. Prom - okazuje się być średniej wielkości motorówką (na kilkanaście osób). Zaprzęg 700 mechanicznych rumaków w układzie "trojka" (300-konne Suzuki wspierane po bokach 2-ma 200-konnymi Yamahami) błyskawicznie zostawia w oddali moją dotychczasową wysepkę i wszystkie tamtejsze foczki. Adios, foczki z San Cristobal!Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] Rumaki radośnie galopują do przodu - to wznosząc stateczek - to zjeżdżając w dol przez pełnię rozfalowanego Pacyfiku. Prawie 100km w 2 godziny przez ocean - niezły Santa Cruz wyposażona jest w liczne pelikany obsiadające barierki na nabrzeżach. A w porcie wśród oczekujących na prom - foka. Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] Nawet nie wiadomo czy ma bilet. Jak słonie. (Nigdy nie płacą)Wieczorem wedle zapewnienia Taty, ze na Galapagos jest bezpiecznie - wabię rekiny. Zaciekawione stukaniem buta o wodę przypływają zobaczyć co to za [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] Podobno rekiny nie jedzą ludzkiego mięsa bo im nie smakuje. Jeśli zaatakują człowieka to tylko przez przypadek. I zostawiają gościa niedojedzonego. Sprawdziłem - rzeczywiście nie dnia jeszcze mniejszą motoroweczką (tylko 3×200 KM) - jadę - a właściwie lecę - na wyspę Izabelę (Santa Cruz była tylko przystankiem technicznym – jeszcze tu wrócę). Teraz pakuję się na dach łódki - do "szoferki". Wrażanie rewelacyjne. Jak na desce windsurfingowej w pełnym ślizgu. Skaczemy po czubkach fal, a ze to fale oceaniczne - skoki są z wysoka i z twardym lądowaniem. 50km/h. 2 godziny perfekcyjnego lotu. A niektórzy pisali ze niefajnie się między wyspami podróżuje. Malkontenci...Izabela to już totalnie laid back miejscówka. Miasteczko tutejsze ma 1500 mieszkańców i nie posiada dróg bitych. Slooooow. Bardzo tu przyjemnie chociaż o wolna ławkę - trudno (trzeba poprosić Tubylca aby się posunął/ęła).Załącznik: [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] Co czyni z niechętnym się z jakiegoś snu. Otwieram jedno oko. Nic. Drugie. Nic. Ciemność. Kompletna. Gdzie ja właściwie jestem? Blackout na plaży w Goa? Katakumby?...Powoli wraca świadomość. Jestem na Galapagos. W jaskini. Położyłem się na chwilę i zdrzemnąłem. Na dworze leje...Wiem już wszystko: Wstałem dziś o - jak zwykle. Wrzuciłem na f4f ostatni fragment zaległej pisaniny z Katakumb (stąd chyba te skojarzenia). w mżącym deszczu (taka mgiełką deszczowa - jak to tutaj) - poszedłem na ryneczek złapać autobus do „highlands”. Autobus rzeczywiście był i to o czasie. Jest jeden w ciągu dnia, ale w sumie na wyspie jest 20km drogi więc średnio autobusów na drogo-kilometr i tak wypada sporo. Wysiadłem na 17-tym kilometrze. Kilku pozostałych w autobusie tubylców nie mogło się nadziwić po kiego ten gringo wychodzi w deszcz w środku niczego. I co on w ogóle robił w tym autobusie zamiast jak inni gringo pod okiem przewodnika nurkować za kolorowymi rybkami żeby „nosostros tengo muchos dineros” (albo jakoś podobnie - uczę się hiszpańskiego dopiero 3 tygodnie). Nicto. Peleryna ON - i po kilometrze marszu w deszczu - osiągam jaskinię Cueva de [ KiB | Obejrzany 9681 razy ] Nie żeby jakaś zachwycająca, ale ujdzie. Jest to tunel lawowy rozgałęziony w kilku miejscach. Ciekawie kontrastuje ze znanymi mi jaskiniami wapiennymi. Zamiast wypłukań wody w białej skale - jest zastygła czarna lawa. Do tego czarne stalaktyty (to już nie wiem skąd, geolog może mi podpowie…). Załącznik: [ 70 KiB | Obejrzany 9681 razy ] Kilka ciekawych czołganek doprowadza do kolejnej sali. Ponieważ zupełnie nie mam się do czego spieszyć (na zewnątrz czeka mnie pewnie dobre kilka jak nie kilkanaście km marszu w deszczu zanim coś będzie jechać i złapię stopa). Gruntownie zwiedzam więc jaskinię delektując się każdym szczegółem. Smaczku dodaje kilka kości leżących w salce wejściowej. Są krótkie ale grube i wyglądają na mocno wiekowe. Ludzkie raczej nie są, chyba, że jakiegoś mutanta. (Znowu te katakumby, cheche…).Zaszywam się w przyjemnej, cieplutkiej (pewnie ok 20C) i suchej komorze, rozkładam karimatę i gaszę światło. Kimnę się trochę a potem zjem śniadanko. Kolorowe rybki odległe o 17km drogi w deszczu mogą poczekać. W końcu Nigdzie mi się nie spieszy. Sloooooow...Uwielbiam ten klimat Całkowitej Ciemności i Całkowitej Ciszy. Smaczku dodaje świadomość bycia we wnętrzu śpiącego wulkanu – jak w smoczym brzuchu (Sierra Negra, którego „produktem” jest moja lawowa jaskinia chwilowo śpi – ostatnia erupcja wulkanu miała miejsce w 2005 roku).Ukołysany ciszą – zasypiam…PS.:Dla ewentualnych zainteresowanych relacja z moich 3ch dni w podziemiach Paryza - "Katakumby, czyli Paryż nie musi być nudny": ... byc-nudny/
Są chwile w życiu zbyt wielkie, by je zapomnieć. Należy do nich również ta chwila, gdy po długiej, bezkresnej wędrówce w jednym i tym samym kierunku wraca się do miejsca, z którego się wyszło, kiedy własnym wzrokiem, słuchem, dotykiem rąk sprawdza się wielkie misterium… okrągłości Ziemi. Skończyć studia i wyruszyć dookoła świata. Na taki pomysł wpadają dziś rzesze studentów, a linie lotnicze walczą o zawartość ich kieszeni specjalnymi taryfami. W 1926 r. Tadeusz Perkitny i Leon Mroczkiewicz wyruszyli w podróż z pozoru taką samą, a jednak zupełnie inną. W czasach, gdy młodzież z wyższych sfer udawała się najwyżej do Francji albo do Włoch, by nabyć światowej ogłady, oni zapragnęli egzotyki. Mieli młodzieńczy zapał, dyplomy inżynierów leśnictwa i technologii drewna, aparat fotograficzny i słoik kiszonych ogórków na drogę. Akurat tyle, żeby zrealizować marzenia. Widzieli Paryż, w którym tańczyła wówczas słodka Mulatka Josephine Baker, i Aconcaguę, najwyższy szczyt Ameryki Południowej. Błądzili po ogromnym Szanghaju, gdzie patrzyli na jakieś bezbrzeżne mrowisko lub gniazdo robaków ulepione ze skorupy błota i z zapcha- nych kałem krużganków. Jakieś cuchnące bajora i dymem przeżarte kominy. Ludziom nie starcza pojemność ruder, nie mogą ich pomieścić przepastne podwórza, więc rozsadziwszy ściany swą potworną ciżbą, tryskają przez wszystkie szczeliny, leją się przez bramy, wypływają ze śmietników i jak struga pieniącej się mazi chlustają na ulicę. W świecie, który chłonęli dwaj poznaniacy, rodziła się nasza współczesność. Bladzi, wyniszczeni Chińczycy pracowali jak mrówki w wilgotnych piwnicach, Afrykańczycy z nadzieją opuszczali domy, upchnięci w ładowni statku o symbolicznej nazwie „Europa”, a w Hameryce najubożsi europejscy emigranci zapuszczali właśnie korzenie. Pat i Pataszon, jak o sobie mówili, jeden zbyt krępy, drugi przydługi, obaj bez środków do życia, ruszyli w ten świat. Nie podróżowali z naukową misją, nie szukali, jak artyści, inspiracji haremami czy egzotyką. Nie zwiedzali wspaniałych budowli, by zachwycać się ludzkim geniuszem. Dzielili los tysięcy niepiśmiennych biedaków, których nędza wyrzucała za ocean i dalej. Jako drwale, pucybuty, pomocnicy ogrodników i pokojówek zarobili na bilet, więc wsiedli na statek do Brazylii, żeby przekroczyć równik – razem z innymi Maćkami i Staśkami, którzy zabrawszy cały majątek, czyli przepoconą pierzynę, opuszczali drewniane chałupy. Na zawsze. Tak się zaczęła ich trwająca cztery lata wolność, nędza, młodość, droga. BRAZYLIJSKA GORĄCZKA – Czy to wnet będzie panoczku, ta lenia na morzu, gdzie się woda podobnoć jak w garnku gotuje? Czy nam nie spali parowca? Czy nas ten żar nie poparzy? A od tej lenii, czy to jeszcze panoczku daleko od tego Sanpałla? A ludziska w owej Brezelii czy czarne jak smoła? Czy chodzą zawżdy ino całkiem nago? Były to czasy tzw. brazylijskiej gorączki, która ogarnęła tysiące Polaków. rząd brazylijski fundował darmowy bilet w jedną stronę, obiecywał nadania ziemi, a plantacje porzucone przez czarnych niewolników czekały na nowe tanie siły. Płowi wieśniacy z Mazowsza i Galicji zastąpili Murzynów, których oswobodził rządowy dekret. i wkrótce to ich zaczęło pożerać zielone piekło. Nie wytrzymywali ani klimatu, ani chorób tropikalnych, ani niewolniczej pracy. Na uciekinierów czekała kula w plecy, a na tych, którym udało się zbiec i trafić do boskiego Rio – żółta febra. Nie wiadomo, ilu niepiśmiennych chłopów z całymi rodzinami zmarło na tę brazylijską gorączkę. Kilku sfotografował Tadeusz Perkitny, który przez chwilę wśród nich przebywał. Tak jak nieszczęśni towarzysze podróży dostał tabliczkę z numerem na szyję i darmowy bilet do miejsca przeznaczenia. Do pracy, która pozwoliłaby przeżyć w Brazylii i posunąć się kilka kroków dalej w wędrówce dookoła świata. Nie ma się co łudzić! Sami nie wiedząc jak i kiedy, spadliśmy na samo dno człowieczej społeczności. Jesteśmy wśród ludzi najniżej zepchniętych, najbardziej maluczkich, najskąpiej obdarowanych przez los, którzy każdy grosz i każde ziarenko czarnej fasoli muszą zdobywać twardymi ciosami kilofa. Dziesięciogodzinny dzień pracy w parnej puszczy, ciągły głód i wieczory spędzane w towarzystwie kolegów wydłubujących sobie pasożyty spod paznokci. To nie była radosna Brazylia znana z opisów przygód obieżyświatów. A brazylijski las deszczowy nie stał się dla nich otchłanią zieleni zamieszkaną przez niezwykłe zwierzęta, ale miejscem morderczego wysiłku. Do takiej Brazylii i takiej puszczy, w której rąbie się i dźwiga podkłady kolejowe, nie dotarło wielu. Ci zaś, którzy tam się znaleźli, nie znali liter, by ją opisać. Zresztą nie znali też innego świata, więc nie dziwili się tamtemu, zredukowanemu do pracy i jedzenia. Tadeusz z Leonem, nieśmierdzący groszem, poznawali inne przestrzenie niż podróżnicy, odkrywcy i zdobywcy, dlatego ich doświadczenia nie są związane jedynie z samym przemierzaniem Ziemi. Są zapisem życia, a raczej kilku żyć, których skosztowali po drodze. „Ten kto podróżuje, żyje dwa razy” – to stare przysłowie w dzisiejszych czasach masowej turystyki straciło sens. Ale Tadeusz i Leon nie byli turystami. Dlatego kiedy dostawali zajęcie na bezdrożach Argentyny, przyjmowali je w ciemno. Pracowali przy wytyczaniu linii kolejowej przecinającej bezludne, po horyzont takie same krajobrazy. Po kilku miesiącach spędzonych w zimnej pustce pokochali jej surowość, przestrzeń, bezwzględną prawdę, którą ofiaruje, i zadumę, do której skłania. kiedy wędrówka prowadziła ich na skraj głodu, z kilku desek sklecali grande Atelier Fotografico d’Arte. Tam wykonywali portrety zamówione przez kabokli (potomków czarnych niewolników, europejskich emigrantów i miejscowych Indian). Część z nich sprzedali, część zjadły mrówki, ale te, które pozostały, są niezwykłym dokumentem tamtego miejsca i czasu.
włóczęga bez domu i pracy